wtorek, 9 marca 2010

20.02 - 26.02 :)

Ostatnio dużo się u nas dzieje...tak, że nawet wspomnienia już nam się nakładają. Na szczęście Monika notuje w swoim kalendarzu co, gdzie i kiedy się wydarzyło i dzięki temu możemy uniknąć pomyłki :)

Zacznijmy więc od początku. Po wyjeździe naszych znajomych z Polski postanowiłyśmy poszerzyć kontakty na Słowacji. W sobotę 20 lutego udałyśmy się ekipą Erasmusek do clubu na przeciwko 33, by przy smacznych trunkach obejrzeć skoki narciarskie i pokibicować Małyszowi. Niestety część z nas była rozczarowana drinkami, gdyż pan kelner nie wiedział np. jak się podaje malibu z mlekiem, za to chcąc uszczęśliwić resztę, zrobił bardzo dobre, ale mocne sex on the beach, tak, że nawet trzeba było dokupić dodatkowy sok by zachować przytomny umysł i koncentracje podczas gry w bilarda ;)


W niedzielę rządne przygód i niespodzianek wyruszyłyśmy na zwiedzanie Zyliny. I rzeczywiście miałyśmy dużą, ale niezbyt miłą niespodziankę. Trafiłyśmy bowiem do martwego miasta.

Wszystko pozamykane, na ulicach pustki, żadnego człowieka, no może poza kilkoma żebrakami. Nie miałyśmy nawet gdzie pójść na obiad. Pospacerowałyśmy trochę, obejrzały zamek (trudno było dostać się do niego) - oczywiście obejrzałyśmy go tylko z zewnątrz, bo był zamknięty i wróciły do Ruzomberoka.


W Pliznerze chciałyśmy posmakować tradycyjnej potrawy słowackiej. Z wypiekami na twarzy wyczekiwałyśmy kiedy kelner przyniesie nam upragnione haluszki. Dziwiło nas trochę połączenie klusek z bryndzą, kiełbasa i śmietaną, ale wyglądały całkiem apetycznie. Niestety już po kilku kęsach żałowałyśmy niezmiernie, że nie zamówiłyśmy kurczaka z frytkami,tak jak Iva, nasza kamaratka z Czech. No może poza Moniką, która jako jedyna z nas wpałaszowała całą porcję i stwierdziła, że nawet było dobre.






oto haluszki, które dla niektórych tylko ładnie wyglądają ...






Jako, że w weekend nie nawiązałyśmy nowych znajomości polsko-słowackich, postanowiłyśmy to nadrobić we wtorek. Z inicjatywą spotkania wyszedł Patrik, kolega Żelki z uczelni. Wraz z kolegami czekał na nas pod hotelem Kultura.
Chłopcy zaproponowali lokal, którego nazwy nie pamiętamy za bardzo "People coś tam". Podają tam jednak bardzo dobre mojito i kamikadze. Po północy odprowadziliśmy kamaratki do Trio i zamierzałyśmy wracać do naszych włości, gdyż integracja wypadła trochę słabo. Jednak po drodze Jens z Markiem (dwóch Slowaków, którzy nas odprowadzali) stwierdzili, że powinnyśmy spróbować słowackiej śliwowicy, więc udaliśmy się we czwórkę do kolejnego lokalu, którego nazwy również nie pamiętamy. I tak po kilku kieliszkach, przerywanych grą w bilarda, w świetnych humorach około 5 rano wróciliśmy na Hrabovską cestę.


W środę miałyśmy przezabawne zajęcia z j. słowackiego. Wszyscy zostali ogarnięci wiosenną głupawką, nie wiadomo dlaczego;) A wieczorem impreza w 33.
W czwartek upiekłyśmy wspólnymi siłami (każda maczała w nim ręce) nasze pierwsze ciasto - szarlotkę z budyniem. Pychota! A mówią, gdzie kucharek sześć...
Natomiast piątek 26.02 nasza ekipa powiększyła się o kolejnych gości z Polski :D

Niebawem ciąg dalszy ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz